Parafia Św. Małgorzaty i Św. Augustyna w Witowie

 

 

 

Zdzisław Najder, rok 1999

Przeżycie komunizmu a kultura polska

 Od razu wyznam, że zamierzam podjąć tytułowy temat z perspektywy, jaką pół wieku temu głosiciele jedynie słusznej filozofii nazywali "płaskim empiryzmem". Z perspektywy konkretnych osobistych doświadczeń człowieka, który pierwsze lata powojenne przeżył jako przedmiot pedagogicznych zabiegów nowej władzy, a następnie usiłował w życiu naukowym i kulturalnym ocalić podstawy własnej podmiotowości.

 O tym, czym jest sowiecki komunizm, miałem jakieś pojęcie na podstawie chłopięcych jeszcze lektur powieści Jima Pokera (Juliana Ginsberta), późniejszych domowych rozmów o Katyniu i oczywiście o Powstaniu Warszawskim (w którym wziął udział mój Ojciec) oraz Armii Czerwonej, zatrzymanej po drugiej stronie Wisły. W styczniu 1945 roku przez wieś Witów pod Piotrkowem Trybunalskim, gdzieśmy po Powstaniu koczowali, przewalił się front. Kontrast między cofającymi się, pobitymi Niemcami (czołgista z załogi, która przez parę godzin ostrzeliwała się z naszej zagrody, zostawił na ławce Kritik der Urteilskraft Kanta), na których polowano jak na zwierzęta, zabijając kolbami, bo pojedynczych jeńców nie brano - a pijanymi krasnoarmiejcami, z których jeden chciał zastrzelić Ojca, ponieważ zaprotestował przeciw twierdzeniu, że Polacy to nie jest "umnyj narod", ten kontrast był trudny do strawienia. Przygnębiał i przerażał; zmuszał do trudnej litości dla wroga i gniewnego lęku przed "wyzwolicielami".

Ale po dwu tygodniach do wsi weszły oddziały II armii Wojska Polskiego. Dowodzili nimi oficerowie radzieccy, zwykle mówiący po polsku - porucznik, przezywany Dień dobry, pochodził z Syberii; żołnierzami byli Polacy z Nowogródczyzny, Polesia i Białostocczyzny. Gospodarz, u któregośmy się gnieździli, powitał przybycie Nowej Władzy wyniesieniem z chałupy na podwórze całego dobytku nas, Warszawiaków-powstańców-reakcjonistów.

Sierżant rodem spod Grodna, dowodzący przydzielonym do naszego skraju wsi plutonem, zapytał co się dzieje. Po wysłuchaniu dumnej odpowiedzi chłopa dał mu po gębie, kazał wnieść z powrotem nasze rzeczy, zaś okolicznych mieszkańców i warszawskich uciekinierów zwołał na pogadankę zapoznawczą. Rozpoczął ją słowami: "Nie wierzcie tym draniom komunistom! Kłamią. To oni wymordowali naszych oficerów w Katyniu."

 To była moja pierwsza i najważniejsza lekcja poglądowa. Pozostawiła po sobie ścisłe skojarzenie dwu pojęć: komunizmu i kłamstwa. Skojarzenie to ma dla mnie do dzisiaj siłę aksjomatu. Przypomniało mi się niedawno w nieoczekiwanym kontekście, kiedy oglądałem we francuskiej telewizji dyskusję z udziałem Daniela Cohn-Bendita, niegdyś (1968) przywódcy zbuntowanej młodzieży, dzisiaj niemieckiego posła Zielonych do Parlamentu Europejskiego. Wywodził z imponującą swadą, że komunizm jest gorszy od faszyzmu, bo faszyzm był totalizmem jawnie deklarowanym - a komunizm totalizmem obłudnym, opartym na łgarstwie...

 W roku 1945 i później naukę sierżanta spod Grodna potwierdzały na mnóstwo sposobów codzienne doświadczenia. Wszechobecność kłamstwa, wśród którego trzeba było jakoś żyć, szybko zaczęła jednak powodować zacieranie jego konturów. Nie dotyczyło to takich spraw, jak Katyń czy "proces" Szesnastu; ale ilu spośród uczestników procesji Bożego Ciała w Łowiczu, patrząc w roku 1947 na prymasa Hlonda, podtrzymywanego pod rękę przez Bieruta, odczuwało fałsz sytuacji? Ze słownika politycznego wyrzucono wyraz "niepodległość", bo kojarzył się z II Rzeczpospolitą (nazywaną "Polską sanacyjną" albo pogardliwie "przedwrześniową") i był zbyt prowokacyjny. Po latach przekonałem się, że postulat niepodległości stał się w odczuciu bardzo wielu ludzi, nawet nie koniecznie przekonanych do teorii "ograniczonej suwerenności", postulatem kłopotliwym.

 Najbardziej trującym kłamstwem komunizmu było wmawianie Polakom, że państwo, w którym żyją, jest po prostu państwem polskim, bez żadnych pojęciowych zastrzeżeń. Pogodzenie się z brakiem niepodległości - i to często pogodzenie czynne, połączone z wmawianiem, że tak być nie tylko musi, ale i powinno - było aktem zdrady intelektualnej i moralnej wielu polskich intelektualistów. Zerwali przez nie (powtórzę tu myśl kilkakrotnie już wyrażoną) z tradycją polskiej inteligencji porozbiorowej, która postulat niepodległości umieściła w samym sednie swojego etosu. Kłamstwo o rzekomej polskiej suwerenności korodowało inteligencję, przede wszystkim nauczycieli i urzędników. Zaś szara większość obywateli peerelu - do tego kłamstwa po prostu się przyzwyczaiła. Skądinąd nie od razu i nie łatwo.

 Przemiany w świadomości politycznej Polaków w latach 1945-89 nie zostały dotychczas przez historyków opisane, bo bez dostępu do przejmowanych zwolna przez Instytut Pamięci Narodowej archiwów Ministerstwa Bezpieczeństwa a później Ministerstwa Spraw Wewnętrznych opisać ich nie sposób. Można polegać tylko na własnej wycinkowej pamięci. Moja podsuwa mi, że młodzież przekabacono najwcześniej, i to nie młodzież robotniczą, ale inteligencką, poddaną szczególnym presjom i pokusom, oraz wiejską, przed którą otwierano perspektywy wielkiej odmiany życiowej. Znaczną rolę odgrywał sport, nie tylko masowy ale i wyczynowy: podczas meczów i zawodów utożsamialiśmy się, rzecz oczywista, z reprezentacjami Polski - i kogóż obchodziło, jaka ta Polska była? Pamiętam też, z obozów kondycyjnych kadry lekkoatletów, ukradkowe rozmowy na temat sportowców "wybierających wolność": zazdrość mieszała się z oburzeniem, podziw z pogardą. Ci młodzi ludzie jakoś "zdradzali", nie koniecznie państwo, ale swoich kolegów, którym zagradzali drogę do sportowych karier.

 Ważnym i dość powszechnie przyjmowanym argumentem za tą nową Polską była jej mono-etniczność, chętnie przez władze podkreślana i surowo egzekwowana wobec mniejszości, którym skutecznie chodzono po głowie (co w rezultacie spowodowało masowe od-polszczenie Mazurów i Opolan). Rzeczywiście, w PRLu Polacy stanowili większość tak znaczną, jak w żadnym wcześniejszym swoim państwie, Księstwa Warszawskiego (gdzie mieszkało wielu Żydów) nie wyjmując. Pamiętam dyskusje na ten temat, toczone w kręgach przyjaciół. Zbyszek Herbert i ja, bolejący nad zagładą Polski wielo-kulturowej, należeliśmy do niepraktycznej, romantycznej mniejszości...

 Obok głoszenia kłamstwa czynnego nowy ustrój zmuszał do kłamstwa biernego, przez zakaz przekazywania prawdy i wyłączenie tematów takich, jak stosunki polsko-niemieckie (oczywiście poza zbrodniami Niemców), polsko-rosyjskie (oczywiście poza rosyjskimi "zasługami") i polsko-żydowskie. Powodowało to sytuacje groteskowe: o Powstaniu Styczniowym można było dość swobodnie pisać w wileńskim Czerwonym Sztandarze, bo z tamtej perspektywy było ono "rewolucją społeczną", ale przedruki tych samych tekstów w warszawskiej Twórczości konfiskowała nam w latach sześćdziesiątych cenzura, bo nabierały charakteru narodowego!

 Od samego początku system peerelowski pracował też nad kształtowaniem w Polsce typu patriotyzmu, który nazywam "roszczeniowym", patriotyzmem uprawnień - w odróżnieniu od tradycyjnego, niepodległościowego patriotyzmu obowiązków. Aby przesłonić wasalstwo wobec ZSRR i ideologiczne podporządkowanie komunizmowi, PZPR podbijał Polakom narodowego bębenka. Być Polakiem oznaczało bezkrytycyzm wobec własnego narodu i odpowiednie dla narodu-męczennika przywileje, nie zaś powinności. Dzisiaj wiemy już sporo o tym, jak się taka postawa wyrażała w stosunkach z Ukraińcami i Żydami; dotąd słabo zaznaczone są w świadomości zbiorowej zbrodnie, popełniane na Niemcach, poczynając od tajemniczej śmierci sześciu tysięcy ośmiuset internowanych w sierpniu 1939 roku Niemców-obywateli Rzeczypospolitej, a kończąc na mordzie w Aleksandrowie Kujawskim (w roku 1945 bojówka komunistyczna potopiła kilkadziesiąt kobiet i dzieci z niemieckich rodzin, mieszkających tam od lat i podczas wojny pomagających Polakom) i katowni w obozie łambinowickim. Brak rozliczenia się z własną przeszłością jest wyjątkowo wstydliwą częścią komunistycznej przeszłości; cóż zresztą mówić o winach Polaków wobec nie-Polaków, skoro wysiłki zmierzające do sądowego porachowania się ze zbrodniami i przestępstwami władzy "ludowej" w latach 1945-89, przyniosły wyniki dla których słowo "żałosny" jest komplementem...

 Wróćmy do okresu wcześniejszego. Sądzę, że nie zdajemy sobie dziś sprawy z tego, jak gwałtownemu zawężeniu uległy w późnych latach czterdziestych horyzonty intelektualne Polaków. Któż pamięta znakomity  miesięcznik Nauka i Sztuka, założony w 1945 w Warszawie przez Juliana Krzyżanowskiego i Stefana Kuczyńskiego, zmieniony w 1947 na kwartalnik i przeniesiony do Jeleniej Góry (!), bijący rozmachem i polifonicznością nawet wczesną, krakowską jeszcze Twórczość. Albo środowiska takie, jak krakowski Klub Logofagów czy warszawskie grono związane z duszpasterstwem akademickim, zbierające się w obszernym mieszkaniu Zosi Lewinówny; prawie wszyscy uczestnicy tych spotkań przeszli wkrótce przez więzienia...

Równocześnie nastąpiła ofensywa marksizmu jako filozofii, sięgającej do głębi, prawdziwie nowoczesnej, prawdziwie naukowej w odróżnieniu od różnych fideizmów i idealizmów, stanowiących w dodatku niebezpieczną przesłonę dla politycznej reakcji oraz wojującego imperializmu. Próbowałem tę ofensywę, potężnie wspartą naciskami instytucjonalnymi, swego czasu opisać w obszernym szkicu "Bitwa o umysł" - (Przegląd Powszechny 1989, przedruk w tomiku Z Polski do Polski poprzez PRL, 1995). Na takich uczonych, jak moi profesorowie Wacław Borowy i Władysław Tatarkiewicz patrzono z politowaniem jako na relikty umysłowego zacofania.

 Z perspektywy widzę, że mój naiwny szczenięcy empiryzm prowadził mnie prosto do filozoficznej trzeźwości, a przede wszystkim do Kazimierza Ajdukiewicza, którego Główne kierunki filozofii w wyjątkach z dzieł jej klasycznych przedstawicieli, wydane we Lwowie w 1923 roku, były moim najszczęśliwszym młodzieńczym zakupem. Książeczka ks. prof. Kazimierza Kłósaka Materializm dialektyczny. Studia krytyczne (Kraków 1948) stanowiła znakomitą odtrutkę na marksistowskie mętniactwa - i pokazywała drogę do logicznego pozytywizmu, do Koła Wiedeńskiego i do Karla Poppera, choć znanych głównie z drugiej ręki. Twierdzenia i teorie, które nie mają w sobie wpisanej możliwości obalenia (falsyfikacji), nie mają sensu... Hegel nigdy więc mnie nie zdołał ukąsić; przeciwnie, miałem trudności z braniem go na serio; natomiast marksizm, z Leninem (wszyscy musieliśmy studiować Materializm i empiriokrytycyzm!) i Stalinem na czele, przyjmowałem jako bełkot.

 Doświadczenie komunizmu było ogromne i miażdżące - ale to wcale nie znaczy (chociaż wielu, z Czesławem Miłoszem włącznie, myślało i twierdzi inaczej), że było zarazem interesujące intelektualnie. Przypomina raczej takie zabijające miliony ludzi choroby, jak gruźlica czy tyfus plamisty, których etiologia jest wszakże całkiem prymitywna i dla specjalistów przedstawia niewiele ciekawego. Pozwolę sobie przypomnieć tutaj własny szkic "Autoperswazja jako reakcja intelektualistów na przemoc" (w tomie Ile jest dróg?, Paryż 1982), gdzie starałem się pokazać, że jajogłowi, jeżeli się ich nie tępi fizycznie i daje jako środowisku szanse względnie dostatniej egzystencji, przejawiają naturalną skłonność do wynajdywania uzasadnień dla terroru. "Sprawiedliwość społeczna" to w systemie komunistycznym najpiękniejszy i najbardziej obłudny slogan uzasadniający przemoc. Łatwo nim przesłonić twardą rzeczywistość, w której inteligencję się tłamsi, ale stawiających opór chłopów i robotników niszczy i zabija. Myślę, że dopiero po przebadaniu archiwów IPNu dowiemy się prawdy o skali terroru, stosowanego przez partię proletariatu wobec samego proletariatu. Wiedza o tym terrorze była skąpa nawet przed rokiem 1949 (kiedy jeszcze działało "mikołajczykowskie" PSL) a później zanikła, także dlatego, że dotyczyła warstw obdarzonych krótszą pamięcią rodzinną i nieskorych do pisania wspomnień. 

 Po roku 1956 marksistowski ortodoksyjny bełkot przestał być poważnie i powszechnie obowiązujący w publikacjach i wykładach akademickich, ale przecież nadal jeszcze przez ćwierć wieku dla uzyskania stopnia doktorskiego trzeba było zdawać egzamin z ekonomii politycznej, operując oczywiście prawowierną terminologią. Nie wiem, jak sobie z tym radzili ekonomiści-członkowie partii, ale podejrzewam, że w gwałtowności ich późniejszego przeskoku do ortodoksji liberalno-rynkowej był silny składnik schizofrenicznej ucieczki od części własnej osobowości.

 Pisząc o polskim "przeżyciu komunizmu" musimy brać pod uwagę blisko pół wieku. Mieliśmy w tym długim okresie do czynienia z gwałtownym wzrostem (późne lata czterdzieste i lata pięćdziesiąte do 1956) nacisku intelektualnego, który później powoli łagodniał. Ale łagodniał na szczytach; można było, zwłaszcza po roku 1968, ignorować marksizm gdy się wykładało na uniwersytecie (byle mu się otwarcie nie przeciwstawiać) - lecz nie gdy się było nauczycielem szkolnym czy licealnym. Stopień wymaganej przez władze partyjno-państwowe obłudy wzrastał w miarę schodzenia w dół i oddalania się od wielkomiejskich ośrodków. Drętwa mowa przesycona obłudą zastępowała myślenie o sprawach publicznych, przyzwyczajała do formułek, zamulała umysły. Z tego mułu dotychczas się nie obmyliśmy; masowy Polak nie potrafi rzeczowo myśleć o własnym państwie, a kiedy protestuje przeciw niemu to, jak o tym świadczą kolejne wybory, skłonny jest iść za głosem Tymińskiego czy Leppera.

 Przez pierwsze dwadzieścia parę lat władza partii komunistycznej w Polsce oddziaływała na społeczeństwo zarówno swoją ideologią jak naciskiem aparatu, formami ustrojowymi. Rok 1968 przyniósł falę antysemityzmu i nacjonalizmu, ale nie tylko: od tej pory trudno było brać na serio partyjne pretensje intelektualne (między innymi, ale nie wyłącznie i nie przede wszystkim dlatego, że wielu czołowych ideologów zostało zdemaskowanych albo, jak Adam Schaff, odsuniętych na margines). Od tego czasu kulturowe doświadczenia komunizmu stały się przeżywaniem konkretnego ustroju, nie filozofii, nie ideologii. Przeżyciem praktyki (słynne "wicie - rozumicie"), a nie teorii. Co wcale nie znaczy, by nie wpływało potężnie na sposoby myślenia - ale już nie elit, lecz mas. Inaczej mówiąc, koniec intelektualnych wymuszeń wobec elit był zarazem początkiem rozejścia się zbiorowego doświadczenia elit i mas.

 

Elity intelektualne nie musiały już brać i nie brały na serio konwencjonalnych marksistowskich opisów tego, co się dokoła działo w życiu politycznym, społecznym i gospodarczym. Ale też nie mogły próbować opisów innych: partia wymagała a cenzura pilnowała ortodoksji negatywnej. Można było myślowo nie przytakiwać, nie wolno było stawiać otwartego oporu. Rzeczywistość polska (i całego obozu) zmieniała się więc nie opisana, nie przetrawiona intelektualnie. Dlatego też później, zwłaszcza po roku 1989, "opozycjoniści" przechwytywali pojęcia i modele zachodnie, do naszych realiów i problemów kiepsko przylegające (i zarazem odrywane od zachodnich konkretów!). Zaowocowało to m.in. tragikomicznym sloganem budowy w Polsce "klasy średniej", opisowo nic nie znaczącym a jako hasło politycznie całkowicie chybionym.

 

Tak było z elitami. Natomiast masy były przez cały ten czas skazane na papkę propagandowego żargonu, którego nie brano na serio, ale który był zarazem jedynym słownikiem użytkowym, i jako taki zapadał w pamięć, wytwarzał skojarzenia i oczekiwania, zostawiał w głowach zamęt - znakomitą uprawę pod zasiewy populistycznych demagogów. Elity nauczyły się różnych ezopowych języków, opanowały technikę wielokierunkowych mrugań. My intelektualiści potrafiliśmy z przyjemnością wtajemniczonych dopowiadać sobie owo końcowe zdanie ze Zwierzoczłekoupiora Tadeusza Konwickiego: "Żebyśmy tylko... [byli wolni]". Masom pozostawała żargonowa papka i cynizm.

 Równocześnie ogół społeczeństwa, wyłączając wąskie kręgi intelektualne, żył w zupełnym oderwaniu od przemian gospodarczych i politycznych współczesnej Europy. Byliśmy świadomie i celowo odcinani od możności rozumienia nowej rzeczywistości, którą mozolnie ale swobodnie kształtowały narody, budujące ponad-państwowe wspólnoty europejskie a równocześnie umacniające swoją kulturową tożsamość. Do dziś większość Polaków nie potrafi zrozumieć tego, co się od pół wieku dokonywa w Europie Zachodniej i Południowej, tłumacząc sobie te nowe zjawiska na stary język jakiegoś Układu Warszawskiego albo co najwyżej Wspólnego Rynku, wmawiając sobie nie istniejące zagrożenia, nie zdając sobie sprawy ze stopnia okaleczeń cywilizacyjnych, jakie pozostawiły lata sowieckiej dominacji.

 Owo rozejście się doświadczeń elit naukowych i kulturalnych, które w końcowych dekadach PRL zdołały ułożyć sobie stosunki z władzą komunistyczną tak, by unikać intelektualnego i artystycznego serwilizmu oraz nawiązały kontakt z Zachodem a nawet z polską emigracją polityczną - i mas, które do końca były karmione mieszanką komunistycznej propagandy, obłudy i pseudo-patriotycznej demagogii, owocuje w pełni na naszych oczach. Owocuje tym, że z jednej strony znaczna większość polskich środowisk naukowych i artystycznych wyraża poglądy i zajmuje postawy antykomunistyczne, tak w wymiarze ideowym jak i historycznym - a z drugiej większość aktywnego politycznie, tj. biorącego udział w wyborach, społeczeństwa polskiego głosuje na post-komunistów i takie formacje pochodne, jak Samoobrona. Takiego podziału jeszcze w historii Polski nie było

 Natomiast wieloletnie przyzwyczajenie do instrumentalnego traktowania prawdy, spuścizna tolerancji dla politycznej i intelektualnej obłudy, dla ideologicznego relatywizmu i anty-empiryzmu, wytworzyło doskonałe warunki dla gładkiego przyjmowania prądów post-modernistycznych (cokolwiek ten workowaty termin oznacza), bo znajduje w zachodniej pseudo-filozoficznej modzie znakomite usprawiedliwienie dla koniunkturalizmu i dowolności.